Cały dzień minął nam na szykowaniu Halago i Jolyego do wyprawy na podbicie Summer Berry. Gniadosz jechał na konsultacje skokowe, zaś karego wzięłam ze sobą by potrenował w nowym miejscu- może się kiedy chłopina ogarnie, bo różnie z nim bywa. Sama zresztą też nie próżnowałam grzebiąc po szafkach w poszukiwaniu odpowiedniej garderoby (głównie polówki z logo stajni, którą zakładam na wyjazdy a zawsze szukam). Tak więc wieczorkiem obładowana ciuchami, kaskiem i bacikiem wkładając rzeczy do bagażnika usłyszałam śmiech Canady:
- Ty to na miesiąc tam jedziesz?
- Nie, ale wiesz… Będę pośród ludzi, więc trzeba wyglądać - odpowiedziałam pokazując jej język.
- Ej! A my to co?
- Ludziki Anywinowe, to inny podgatunek ludzia pospolitego - na co obie wybuchnęłyśmy śmiechem.
- Dobra dziewczynki, nie kłócić się, bo przystojniak idzie - wtrącił się idąc z koniem Błażej
- Cześć mój przystojniaku - powitałam Halago, który jako pierwszy miał wejść do przyczepy.
Szczerze mówiąc to dziwnie wyglądał w tych transporterach i derce. Błażej za to podparł się pod boki oburzony twierdząc, że to on jest tym przystojniakiem. Wprowadził gniadosza i poszedł po kucyka. Malec jak na siebie wszedł grzecznie, choć nie obyło się bez tańców. Sprawdziliśmy jeszcze raz wszystko i mimo tego że byłam pewna iż czegoś na pewno nie wzięłam wsiadłam do samochodu, gdzie zaczekałam na Marka, który miał jechać ze mną do pomocy i w razie gdyby coś się zadziało po drodze. Tu w stajni zawsze mogą zadzwonić po Zafirę, a ja nie będę jej ciągać “gdzieś” po świecie. Poza tym, jakiś luzak do pomocy mi się przyda, więc i tak ktoś by jechał ze mną. Znając życie skoro “kota nie ma to myszy harcują” to wiedziałam że robota im pójdzie powoli a między czasie będą leniuchować, tak więc wolałam ich zostawić w komplecie.
Kiedy tylko Mark wrzucił swoją torbę na tylne siedzenie samochodu ruszyliśmy w drogę do Summer Berry.
Całą podróż minęła bezproblemowo. Oba ogiery grzecznie zniosły daleką drogę a na postojach rozprostowywały nogi o dziwo bez szaleństw (a bynajmniej Joly), szamrały siano jak opętane a jeszcze więcej nabałaganiły. No cóż. Mieliśmy nadzieję na wolne miejsce obok obornika, by nie trzeba było daleko latać w łopatami. i na to że słoneczko będzie nam sprzyjało, bo transportety nadawały się tylko do miski. Ja razem z Markiem zmienialiśmy się kilka razy w drodze ale dojechaliśmy bezpiecznie.
Boksi powitała nas przy stajni prowadząc jakiegoś gniadego achałka prawdopodobnie z karuzeli. Po krótkiej, miłej rozmowie zaprowadziła jak się okazało Chaos Amira do stajni i miała zaraz po nas przyjść. Ja i Mark za ten czas wyprowadziliśmy moich chłopaków z koniowozu. Obaj od razu przystąpili do konsumpcji trawy jaką tylko znaleźli pod swoimi kopytami na co Mark stwierdził, że jak mogę ich tak głodzić. Oj gdyby wiedział jak przed Halago trzeba chować żarcie czasami. Boksi wróciła do nas i zaprowadziła do wcześniej przygotowanych boksów. Halago grzecznie się zaczął rozglądać a Joly od razu się wytarzał i strzelił baranka.
- Jak się przyzwyczają chwilkę i odpoczną to wypuścimy ich na padok - zaproponowała Boksi na co oboje przytaknęliśmy ochoczo.
Elizabeth oprowadziła nas po stajni, pokazała gdzie możemy zostawić sprzęt, gdzie będziemy nocować i w ogóle wszystko co tylko może być przydatne. Następnie wróciliśmy do stajni, gdyż zbliżała się pora obiadowa. Wzięłam z koniowozu dwa wiadra i wsypałam moim łobuzom mieszanki naszej roboty. o owies już musiałam się uśmiechnąć do stajennych, bo jak to być by mogło - zapomniałam o nim. No ale dzięki uprzejmości personelu obaj obrzarciuchy dostały swoje porcje.
Halago i ja później udaliśmy się na I konsultacje skokowe będąc ciekawi jak nam pójdzie mimo krótkiego wspólnego stażu, a Joly rozrabiał na padoku. Mark zaś urządził wielkie pranie po podróży.
Dnia następnego z rana znów udałam się do pracy z Halago, a Mark buszował po stajni i padokach oglądając tutejsze rumaki. Później zaraz po porze obiadowej poprosiłam chłopaka by naszykował mi Jolyego, a ja udałam się dowiedzieć, czy para z Summer Berry jest gotowa. Boksi powiedziała mi że Jace już walczy z Avalanche, ale to może jeszcze chwile potrwać, bo z małpą jest trochę zabawy podczas szykowania.
- Gdyby była na padoku, a nie po żarciu w boskie to jeszcze zdążyła byś się zdrzemnąć - zaśmiała się do mnie blondynka.
- To ja wracam do mojego paskuda zajrzeć czy już gotowy i najwyżej będę czekała cierpliwie.
Kiedy wróciłam do moich kawalerów. Nie zdziwiło mnie że karosz niemal zasypia a Mark wyczesuje najmniejsze luźne włoski z grzbietu kuca. A mówią że to baby się szykują godzinami… No nic. Poszłam po sprzęt dla malca i zaraz wróciłam obładowana wszystkim co potrzeba (bo oczywiście powiedzieć panu Twinlesowi “naszykuj konia” to znaczy naszykuj konia a nie sprzęt). Zarzucenie wodzy na szyje rozbudziło mojego śpiącego królewicza a metal w pysku już w ogóle. Czaprak, żelek, siodełko… Jeszcze tylko popręg… Tylko ochraniaczki i szprot był gotowy na podbój toru. Wyprowadziłam malca przed stajnie, gdzie podciągnęłam popręg a Mark wrzucił mnie na jego grzbiet.
- Jace? Gotowy? - zapytałam z grzbietu podjeżdżając pod stajnie skąd usłyszałam przekleństwa skierowane na Avalanche.
- Jeszcze minutka! O ile wcześniej tej rudej francy nie rozszarpię! - na co zaśmiałam się pod nosem.
- Ok, czekam. Spokojnie, nie tylko ty masz wariatka.
- Toś mnie pocieszyła! - stwierdził pojawiając się w drzwiach stajni - Bo myślałem że się zanudzę - dokończył blondyn pokazując mi język.
Kiedy Jace jeszcze poprawiał popręg podjechałam do Marka by założył Joly`emu nauszniki, gdyż muchy dają o sobie znać. O psikaniu nie było mowy, ja się tylko kulką posmarowałam i dojechałam do Jace i Avki.
- To co, ruszamy? - zapytałam siedzącego nieco wyżej ode mnie chłopaka, na co tylko skinął głową.
- To plan jest taki: najpierw okrężną drogą na tor, by mieć rozgrzewkę już za sobą, a potem trochę zabawy, latania i chlapania, a na koniec nieszczęsny powrót do stajni?
- Wchodzę w to z największą przyjemnością.
Tak więc ruszyliśmy stępem w las. Para blondasów prowadziła naszą nie taką ciemną parę spokojnymi ścieżkami. Klacz strzygła już od samego początku uszami na wszystkie możliwe kierunki i mimo ewidentnego zdenerwowania szła na razie bardzo grzecznie. Może i trochę odskakiwała na boki, trochę szarpała łbem, lecz jeździec dawał radę. Joly przebierał kopytami energicznie chcąc wyprzedzić. W końcu jak ścieżka była szersza ruszyliśmy kłusem i dojechałam obok towarzysza. Klacz już się nieco uspokoiła i szła pewniej, zaś ogierek coraz bardziej się nakręcał. Już chciałby ruszyć pędem przed siebie. Ścieżka robiła się coraz węższa więc jako że chcieliśy ruszyć galopem musiałam wrócić za ogon rudej na co ona wystrzeliła z zdu, że widziałam jej kopyta nad głową. Została od razu ukarana co przyniosło ponowną odpowiedź z jej strony. Chłopak ponownie ją skarcił tym razem już ruszyła grzecznie galopem. W przeciwieństwie do kuca, który szarpał się to kobyła szła grzecznie mimo iż było widać że zaczyna kombinować. Nagle coś zaszeleściło z boku na co Avalanche poszła pędem na łeb na szyję nie patrząc w ogóle pod nogi a tym bardziej mając jeźdźca głęboko gdzieś. Aby nie zgubić się w obcym terenie pozwoliłam Joly’emu przyśpieszyć. Przed nami leżało przewrócone drzewo to nie wiem jak Avi ale jeszcze przyspieszyła i przeleciała nad przeszkodą. Ja spróbowałam zebrać karosza, choć było ciężko to daliśmy radę. Jace zdołał ogarnąć klacz i jechaliśmy szybkim galopem w tunelu z drzew. Nie wiem ile tak cieliśmy ale konie zaczęły się dość pocić. Zwolniliśmy do kłusa a potem do stępa. Poklepaliśmy rumaki i poluzowaliśmy im wodze. Zagadani daliśmy chwilę odpocząć koniom.
- Tam daleko za zakrętem jest polana to możemy się pościgać - zaproponował Jace
- Czytasz mi w myślach? - zażartowałam pobudzając malca. - a Trening kiedy?
- A zaraz po wyścigu stępem przejdziemy przez przez taki zagajnik i tam jest nasz tor crossowy.
- No ok. To na co czekamy?
Ruszyłam kłusem w kierunku zakrętu. Towarzysz zaśmiał się i zaraz mnie dogonił. Dojechaliśmy do polanki i zatrzymaliśmy się na jej skraju.
- Gotowa?
- Ja? Zawsze i wszędzie - odpowiedziałam zbierając wodze i dając od razu łydkę by ruszyć z kopyta.
Na te kilka chwil chyba wszyscy czekaliśmy bo jeźdźcy gnali z szerokim uśmiechem na twarzy a konie parskały w rytm stukotu kopyt. Jechaliśmy bark w bark co chwila któreś lekko wyprzedzało drugie. Choć wiedzieliśmy że para reprezentantów Summer Berry dobiegła niewiele prędzej to i tak fajnie było się posprzeczać o remis.Ostatecznie uznaliśmy że razem wjechaliśmy na pseudo metę obok dużego dębu.
Gaik przejechaliśmy głównie stępem tylko kłusem pokonaliśmy przewrócone drzewo. Nim dojechaliśmy na tor crossowy konie zdołały odpocząć i zregenerować siły. Stanęliśmy na wzniesieniu i ustaliliśmy które przeszkody skaczemy. Stanęło na takiej kolejności przeszkód:
- Kłoda
- Kłoda
- Stół
- Hyrda szeroka
- Wąski front hyrdy
- Zeskok do wody
- Szwed
- Skok - 2/3 fule - skok stacjonaty
- Murek
- Sunken Road
- Hyrda
- Stół
- Bankiet w górę.
Uzgodniliśmy też że jako pierwszy pojedzie Jace i Avalanche. Chociaż dobrze znają tor i przeszkody to już od samego startu było widać że kobyłka się spięła. Nerwowym niemiarowym galopem ruszyli prostą by najechać na pierwszą przeszkodę. Nad pierwszymi dwoma przeszkodami klacz przeleciała bardzo płasko niemal kopytami szurając po kłodach. Było to spowodowane tym że klacz zamiast impuls na skok przeznaczyła na wyciągnięcie aby jak najszybciej być po drugiej stronie przeszkody. Trzecia przeszkoda jaką był niski a szeroki stół przy jej wyciągnięciu nie sprawił problemu. Jednak Hyrda już nie spasowała rudej. Zrobiła stopkę przez samą przeszkodą i zwróciła się w lewo i odbiegła z jeźdźcem, który zachwiał się nieco podczas jej fochów. Po nawrotce gdy była już na przeciwko przeszkody klacz zawiesiła się na wędzidle i znów wyłamała. Dopiero za trzecim podejściem udało się pokonać krzaczastą przeszkodę. Numerem 5 była wąska hyrda na widok której ruda od razu zaczęła uciekać na boki. I tym razem zatrzymała się, lecz tym razem z dębem. Jace zastosował krótki najazd i trzymając konia mocno w łydkach oraz na wodzy pilnując, co tym razem poskutkowało bardzo dobrze. Udało się nawet nie przeczesać kopytami gałęzi. Zeskok do wody wyszedł im perfekcyjnie a Avalanche się nakręciła do dalszego działania gdy gnała po wodzie rozchlapując ją na wszystkie strony. Szwed nie sprawił również żadnych problemów tak samo jak kombinacja dwóch stacjonat. Na murek również poszła nieco za płasko chyba bojąc się ale będąc przymuszona. Ładnie złożyła nóżki ale impuls znów poszedł w tempo a nie w skok. Mimo obawy jeźdźca Sunken Road poszedł bez większego problemu. Pozostałe przeszkody już udało się pokonać poprawnie. Blondyn był zadowolony z rudej że się rozhulała i mimo początku, który nie był perfekcyjny to finiszowała super.
Przyszła kolej na pokonanie toru przez naszą parę. Wraz z ogierkiem mieliśmy mocny aż trochę za bardzo mocny start, bo podobnie jak moi poprzednicy obie kłody pokonaliśmy dość płasko. Na stole akurat ten płaski ale daleki skok był w porządku. Obie Hyrdy zarówno szeroka jak i wąska udało się pokonać przyzwoicie przeczesując w tej drugiej zadnimi nogami lekko gałęzie. Zeskok do wody wywołał falę radości, że karosz aż sobie bryknął wesoło rżąc gdy biegł po wodzie. Co prawda Joly nie był zadowolony że musiał opuszczać mokry raj ale trzeba było gnać dalej, bo podczas jego harcy chwila czasu nam uciekła. Do szweda podszedł dość niepewnie, ale nie odmówił skoku. Stacjonaty jakoś go nie zachęciły do poprawnego ułożenia się w skoku tym bardziej, że źle wymierzyliśmy moment odbicia na drugim członie kombinacji. Murek za pierwszym razem zakończył się nagłym zatrzymaniem i moim zawiśnięciem na szyi kucyka, jednak gleby nie zaliczyłam. Wróciłam w siodło i powtórzyliśmy najazd. Gdy poczułam że malec zaczyna coś kombinować od razu upomniałam go mocną łydką i stuknięciem bacika w łopatkę - zadziałało perfekcyjnie bo choć technicznie skok pozostawiał wiele do życzenia to jednak został oddany bez wahania. Sunken Road mimo swej trudności i zawahania w rytmie w całości został pokonany z nieco za dużym impulsem lecz dość poprawnie. Hyrdę przeczesał znów kopytami, stół pokonał wzorowo a bankiet jakby go wcale nie było. Pozwoliłam karoszowi przebiegnąć się jeszcze kawałek na prostej energicznym galopem po czym zaczęłam zwalniać.
- Dobry koń! Bardzo dzielny paskud - powtarzałam klepiąc malca po obu stronach szyi.
Kiedy dojechałam do stępującego Jace uzgodniliśmy że wrócimy obok przeszkód dając w nagrodę chwilę zabawy naszym rumakom w wodzie. Może nie za głębokiej, bo tej, która była przeszkodą wodną, ale skoro oba konie lubią się pochlapać, a przy okazji schłodzić zmęczone nogi to czemu tego nie wykorzystać. Stępem dotarliśmy do naszej 6 i na luźnych wodzach weszliśmy do wody. No o ile Avalanche weszła grzecznie i machała nogami chlapiąc o tyle mój zdolny i inteligentny kucyk miał chrapkę na tarzanko na brzegu zbiorniczka! Już próbował się położyć, jednak silne impulsy spowodowały że wgalopował w głąb zatrzymując się przed samym wzniesieniem. Zaczął również wymachiwać swoimi kopytami. Konie radośnie się schładzały a my wesoło śmialiśmy z nich. I tak wszyscy byliśmy mokrzy - choć w ten upał taka ochłoda była bardzo przyjemna.
Czas jednak nieco poganiał, a do stajni nawet najbliższą drogą kawałek był. Zabraliśmy wierzchowce z ich “placu zabaw” i ruszyliśmy do domu. No może my nie zupełnie, ale blondasy tak. Tym razem obyło się bez zbędnych przeszkód pod nogami i bez strasznych potworów w zaroślach. Oba kopytne szły posłusznie ze zwieszonymi łbami. Nieopodal stajni poluzowaliśmy popręgi, na co Joly już spróbował sięgnąć kępki z pod swoich nóg, na co zaśmiałam się pod nosem, a Jace mi zawtórował.
Pod budynkiem stajennym czekała panna Elizabeth chyba zaniepokojona lekko ile nas nie było.
- Chcieliśmy dobrze występować konie - odpowiedział mając minę niewiniątka Jace i poklepał rudą po szyi. Mimo wyschnięcia było widać, że wcześniej musiała być porządnie upocona.
- I co ja z tobą mam, chłopie - zaśmiała się Boksi. - Mam nadzieje że nie przysporzył Ci zbyt wielu kłopotów? - zapytała żartobliwie zwracając się tym razem do mnie, na co smiejąc się wesoło pokiwałam głową.
- On? Niee, byliśmy oboje baaardzo grzeczni - wszyscy załapali mój żart i zaczęli znów się śmiać.
Zabraliśmy konie do stajni by je rozebrać. Boksi poszła do lodówki po jakiś zimny napój. Ja opłukałam jeszcze raz nogi karoszka i wypuściłam na osobny padok. Od razu wytarzał się nakładając na siebie warstwę panierki. Avalanche również po wizycie na myjce wyszła na zewnątrz, tyle że dołączyła do swego stada.
Po oporządzeniu sprzętu i powieszeniu go na barierce zasiedliśmy całą trójką przy stoliku w altance z kubkami zimnego napoju i patrzyliśmy na hasające beztrosko konie i gadaliśmy na wszelakie tematy.
Niestety nadchodziła pora pakowania się i powrotu do domu. Poszłam obudzić Marka i zabraliśmy się za szykowanie koni. Podczas czyszczenia zjadły jeszcze kolacje. Zanieśliśmy wszystkie rzeczy do wozu i wróciliśmy po konie. Zabraliśmy ja Joly’ego, a Mark Halago i udaliśmy się do przyczepy. Po wprowadzeniu kopytnych pożegnaliśmy się z Boksi i zasiadłam za kierownicą. Mimo zmęczenia, wolałam jako pierwsza jechać. Wyjeżdżaliśmy mrugając awaryjnymi machającej nam na pożegnanie Boksi i ruszyliśmy do Any Win, gdzie zostali moi pozostali wariaci kochani, za którymi już się stęskniłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz